poniedziałek, 9 lutego 2015

09.02.15

Dzisiejszy dzień spędziłam na cmentarzu Rakowickim. Byłam tak bardzo spragniona atmosfery tego miejsca i wspomnień z nim związanych. Śnieg mocno sypał, kiedy z czarnym parasolem chodziłam zaśnieżonymi alejami. Jeszcze nigdy nie byłam na tym cmentarzu w zimie - wzbraniałam się, hamowałam. Nagrobki wyglądały zupełnie inaczej, otulone białym puchem, zimniejsze niż na co dzień i takie żywe. Na krzaku - przy pewnym szczególnym grobie - już nie było róż wielokwiatowych, jedynie gołe gałązki - nikły ślad po żywych, po pachnącej pamięci. 

Szłam powoli. Wokół była czerń, biel i szarość, a w górze mnóstwo drobinek śniegu, które tańczyły wraz z mocnym wiatrem. Drzewa przypominały wielkie, stare filary - jak gdyby pilnowały, by historia nie wyciekła w niepowołane ręce. Odwiedziłam ukochaną ścieżkę, jednak tym razem spostrzegłam mnóstwo szczegółów, których wcześniej nie było. Nie mogło być, choć przecież te szczegóły naznaczone są czasem, starością, tym szczególnym zapachem i wyglądem nie budzącym wątpliwości co do lat. Ta piękna kobieta, która ukazuje swój prawy profil. Upięte włosy i elegancka (zapewne niegdyś biała) bluzka. I to spojrzenie. To niesamowite spojrzenie, którym wręcz krzyczy, jakby przestrzegała, że jest jej źle, że nie pogodziła się. A potem zdjęcie mężczyzny, który z nieco większej odległości wygląda, jakby miał przeciętą czaszkę, koronę cierniową jak Jezus. Patrzył z nienawiści, z rozżaleniem i nieufnością. Ostro, czujnie. 

Wszystko bardzo krzyczało. Moje serce biło coraz szybciej, palce piekły od zimna, jakby przypalał je sam diabeł. I kroki. Czułam się obserwowana. Śmierć patrzyła z każdego nagrobka, wyłaniała się z każdej alei, z każdego zakrętu, siedziała na każdej ławce i na każdym drzewie. Było tego wszystkiego tak wiele. I głosy. Nasiliły się wtedy do niewyobrażalnych rozmiarów, ich natężenie rozsadzało każdy nerw mojego ciała. Zwieńczeniem ataku był pogrzeb. Gdzieś między głosami, szeptami i krzykiem, słyszałam także grające organy, śpiew i lament. Wychodząc wielką bramą usłyszałam "Spotkaliśmy się przy trumnie świętej pamięci Anny..." 


Uspokoiłam się dopiero siedząc w swojej ulubionej kawiarni, pijąc kawę aztecką i jedząc szarlotkę z cynamonem i kremem waniliowym. Pisałam. Mimo trzęsących się dłoni, otworzyłam swój zeszyt i pisałam, wszystko to, co działo się na cmentarzu - spisałam. Tuląc czarnego kota, wracałam myślami do grobów. Teraz cały czas mam przed oczami ten doniosły skrót D.O.M. i pozostaje nam jedynie pomodlić się za te wszystkie opuszczone dusze. 


Dom wszystkich zmarłych. 




1 komentarz: