wtorek, 29 października 2013

29.10.13

Jacob chyba choruje. Wygląda źle, boje się, że usycha, że zaraz on również mnie opuści. Już z nim nie rozmawiam, to może przez to. Albo przez to, że czasami nie potrafię na niego nawet spojrzeć. Nie wiem. Luna również jest ostatnio smutna. I tak jak w przypadku J. nie wiem jak jej pomóc. Jest piękna. Ona jest piękna, piękna, piękna. O nietypowej urodzie, nie istnieje... Nie-istnieje. Ukryłam się pomiędzy popękanymi deskami, i bez mrugnięcia okiem wbiłam drzazgę prosto w skrzydła ćmy. Nie wybaczy mi tego, ale wtedy chciałam tylko zabić ją i wrzucić do swojej drewnianej skrzyneczki. Na pamiątkę.
Wsiadł do autobusu dwa przystanki po mnie. Schorowany, kurczowo trzymający siatkę i uchwyt. Nikt nie chciał zrobić mu miejsca, dopiero pani wysiadająca ustąpiła, a kiedy siadł z jego ust wydobył się obłok pary. Wydzielał z nich mgłę. Wtedy była to mgła ulgi. Miał zmechacony sweter, wełniane szare skarpetki, stare spodnie. Dziadziuś. Miał bardzo pomarszczoną twarz. Twarz pełną bruzd. A jego oczy przepełnione były najczystszym smutkiem, jaki kiedykolwiek widziałam. Zmęczone oczy, oczy, po których można szybko stwierdzić, że wiele widziały i równie często płakały. I właśnie od tego lewego oka ciągnęła się niezwykła bruzda. Głęboka i cienka, wyglądająca jak wyżarty w skórze ślad łzy. Tej jednej, konkretnej. To takie niesamowite... Na jego palcu lśniła stara obrączka. Nieśmiało wkradły mi się myśli, że ta bruzda powstała od łzy wylanej tuż po stracie swojej żony. Najsilniejsza łza. Z najsilniejszym i najczystszym smutkiem. Wylana po utraceniu całości siebie. Patrzyłam się na niego z początku nieśmiało, ukradkiem. Ale byłam tak zaabsorbowana, że szybko zaczęłam patrzeć się po prostu bezczelnie, wprost. I on również na mnie spojrzał. I tak patrzyliśmy się na siebie kilka sekund. Poczułam, że dzieli się ze mną rąbkiem swojej smutnej historii, i przelewa w moją stronę trochę swojego smutku. Nie uraziło mnie to. Odwróciłam wzrok, bo nie byłam wstanie podtrzymywać tego spojrzenia i nie mieć łez w oczach. A nie byłam sama. Wokoło pełno ludzi. To żadna przyjemność płakać przy publiczności...
 

"Wargi zbyt zziębnięte
Żeby paplać - 
Wiatr jesienny."

poniedziałek, 28 października 2013

28.10.13

Stare kartki, pachnące kurzem i czymś ulotnym, delikatnym, trwającym już tyle wieków... Na spoconych palcach przykleja się kurz, a jego drobinki wyżerają paznokcie. Toczymy ze sobą walkę, uśmiechnięci, zawładnięci, pełni nadziei. Mimo wszystko. Powieki się zamykają, zmuszają oczy do nie patrzenia. Przytuliłam cię leciutko, ale potrzebowałam poczuć cię tak naprawdę w swoich ramionach. Poczuć, że naprawdę jesteś. Więc uścisk stał się mocniejszy. Pamiętam cię. Chciałam cię też pocałować, ale powstrzymałam się, pocierając wargami w twoje ramie otoczone materiałem. Chciałam wyszeptać ci swoje uczucia, ale tego też nie zrobiłam. Ograniczyłam się do szeptania w myślach, do swoich wyznań nie wypowiedzianych, zatrzaśniętych we mnie. Zaszyłam swoje usta czarnymi szwami. Patrzyłeś z obrzydzeniem, już brałeś do rąk pęsetę, by wyrwać je brutalnie, ale uciekłam. Zerwałam łańcuszek, zerwałam serce włożone w tą łezkę wiszącą na nim. Ale ty nawet za mną nie zawołałeś. Z kącików twoich warg płynie stróżka krwi, boję się podejść i zetrzeć ją swoją skórą. Przestałam kochać, przepraszam... Teraz każdy dzień napędzany jest stresem, dopiero potem pozwalam sobie na głębszy oddech. Z czasem znowu nie będę pozwalała płynąć łzą, a to, co wycieknie, będzie pełne radości. Tylko jeszcze nie teraz.

Pisałam list, w którym zaczęłam opisywać pewne zdarzenia. Był pełen próśb, pełen smutnych słów, pełen radosnych słów, i pełen niemych słów. Stałeś i patrzyłeś. Potem podszedłeś, ale nie czytałeś. wiedziałeś, że nie możesz tego zrobić. Wróbelek usiadł na parapecie, chwilę temu otworzyłam okno. Kochamy świeże powietrze w pomieszczeniu, gdzie ciała się elektryzują. Przysiadł na parapecie, tuż za mną. I patrzył. Z główką przekrzywioną na bok. Patrzył. Delikatnie gładziłeś moje włosy. Ale tylko ciebie pocałowałam, ledwie dotykając twoich warg. Nie chciałam niszczyć tego, co było między nami.
Malutkie drobinki leśne podskakują pomiędzy drzewami. Małe ognisko pośrodku lasu, a wokół niego bawiące się elfy... Spojrzenia mają złe. Ich czyny są jeszcze gorsze, mimo to jestem skłonna zaufać im najbardziej na świecie.

wtorek, 22 października 2013

22.10.13

Przeklęte dni i przeklęte noce. Nie potrafię normalnie porozmawiać, bo gubiąc słowa, gubię również siebie. Gdybym usiadła, spokojna senna tak bardzo, otwarta na rozmowy - byłby to cud. Cud wymowny, a wystrzępione rozmowy takie nieczyste, zabrudzone. Stąd te białe rękawiczki na moich dłoniach. Nie rozmawiając z tobą nie narażam się na wypowiedzenie słów, których potem bym żałowała. Nigdy nie byłam dobra w dobieraniu ich tak, by potem nie pastwić się nad sobą, nie mieć do siebie wyrzutów sumienia, że postąpiłam tak a nie inaczej. Że powiedziałam coś tak, coś takiego w emocjach, niepotrzebne słowa trzeba zachować dla siebie, cała reszta rozwinie się sama. Bełkot osoby, która jest na silnych środkach przeciwbólowych, która wpuściła w żyły brud i ten brud teraz panoszy się w całym organizmie. Na moje własne życzenie ty umierasz, a ja przyglądam się temu ze śmiechem. I myślę; dobrze ci tak.
Szyjesz moją suknie. Naprawiasz ją swoimi poranionymi palcami. Opuszki palców stały się grubsze, skóra stała się szorstka, pozbawiona delikatności jaką miała od narodzin, pęka, krwawi. Ropa sącząca się z ran brudzi suknie, miesza się z krwią i jest jeszcze gorzej, niż było. Nie obwiniam cię, ja rozumiem. Zdziwiłbyś się, ile jestem w stanie zrozumieć i ile nie. Naprawiasz moją suknie. Bo ja tego nie potrafię, szycie jest dla mnie czymś odprężającym, ale nie w obliczu tak delikatnego materiału. Tak pięknego. Nie. Z rozczarowaniem smarujesz swoje zęby oliwą, zażywasz tran w kapsułkach i modlisz się, by to coś dało, by żadna choroba cię nie dosięgła. Drapiesz swoje plecy dzień za dniem coraz mocniej, coraz bardziej. Twoje plecy są całe w strupach, a blizny które są tam, gdzie powinny być skrzydła ociekają zgniłym mięsem. Zrób coś z tym, bo będzie coraz gorzej. Nie może być coraz gorzej, przecież nie chcesz tego. Nie wkładaj w swoje oczy soczewek, pozwól im oddychać, być wolnym. Pozbawiasz wolności oczu, w zamian za dobry wzrok. Po co chcesz wyraźniej widzieć otaczający cię świat i ludzi? Nie przyda ci się to, a tylko doprowadzi do stanu melancholii i smutku tak wielkiego, że mnie znienawidzisz. Nie nienawidź mnie. Nie pozwalam. W każdej chwili ludzie napawają się obrzydzeniem. Po co zadajecie sobie pytania, na które i tak wiecie, że nigdy nie znajdziecie odpowiedzi? Do tego dochodzi jeszcze to, że was, ludzi, nie da się kochać. Próbowałam. Nie da się. Bolą mnie ręce. Ręce. Mam ręce starszej pani. Babci, staruszki, z rękami zmarszczonymi, z żyłami mocno odznaczonymi na niegdyś gładkiej skórze. Żyły ciemne, jakby płynął w nich jakiś ciemny płyn, a może po prostu te żyły już nie żyją, nie płynie w nich nic, krew w nich zakrzepła, a one same są jak konary martwego drzewa... Drżą. Moje ręce starszej pani drżą, nie wiem jak powstrzymać to drżenie, chociaż jeszcze kiedyś było spowodowane nadmierną ilością kofeiny, albo stresem związanym z uderzeniem mnie przez ojca w twarz. Kryj się. Przecież ucieczka to najlepsze, co możemy teraz zrobić. Naprawdę bardzo się boję...

~*~*~*~*~

Nie znamy się. Już nigdy się nie poznamy, bo umarłeś. Mimo tej naszej łączącej nas nieznajomości dostałam w twarz. Samobójstwo to... Ja po prostu mam nadzieje, że jesteś teraz tam, gdzie Ci lepiej, gdzie już tak wszystko Cię nie dotyka, gdzie już się tak nie przejmujesz. Nieznajomość, ale po przeczytaniu tej jakże smutnej informacji zapłakałam. W brzuchu spadł kamień ciągnąc mnie na samo dno morza naszych łez. Poświęciłam Ci kilkanaście łez, mam nadzieje, że Cię jakoś obmyły. Były szczere i przepełnione smutkiem. Dziwne uczucie, kiedy uświadamiam sobie, że już nigdy nie przeczytam Twoich słów. Nieznajomi. Nieznajomy. Naprawdę tak mi przykro...