niedziela, 6 grudnia 2015

06.12.15

Jego malutkie czarne ciało porzucone na cmentarnej alei. Leżał na prawym boku, czarne połyskujące atramentem i ciemną zielenią, głęboką ziemią i wnętrzem drzew, skrzydła złożone, spokojnie odpoczywające po dalekim locie. Wyglądał zupełnie jakby spał. Jak gdyby ze spokojem przyjmował śmierć, ze spokojem, na który tylko tym dostojnym istnieniom ciepłą dłoń kładzie Światło.
Moje palce na jego skrzydłach, powoli zatapiające się w piórach, a potem w górę, na zimny mocny dziób. Palcem wskazującym, zewnętrzną stroną, głaskałam czarnego ptaka po główce, spokojne melodie, wydobywające się gdzieś z głębi gardła. Pieśni pogrzebanych, złote światło wyznaczające drogę. I tylko łzy, złość na siebie, że nie uratowałam, że mogłam jedynie zdobyć się na tych kilka spokojnych gestów, choć w głębi kolejne podmuchy wiatru rujnowały puste pokoje, ciemne wnętrza, podłogi pełne suchych gałęzi. I miliony par oczu wpatrujących się w ogień.

Skowyt zwierząt.

Gęsta, pajęcza nić. Najmniejsze zwierzęta wędrują po suficie.
Strach spływa falami, kumuluje się, rozrywa ostatnie włókna jedności, metafizycznej przestrzeni między

Szponami rozrywają włosy, widma idą tuż za mną, czarnymi materiałami zasłaniają oczy bo wiedzą, że ślepota bywa najdotkliwszym i najgłębszym wyznacznikiem rozpaczy

Nic nie wskazywało na to, że powolny proces rozkładu przyspieszy w tak znaczącym momencie, bo dlaczego właśnie wtedy? dlaczego właśnie przez niego i dlaczego ta intensywność każe mi paść na kolana i błagać o wybawienie - bo widocznie wie, co czeka takich grzeszników i potępieńców, złych umarłych, przepełnionych smutkiem w swoich zimnych oczach, w których pływa wilgotne złoto. Jestem legionem umarłych.
Zwida jako kobieta w czarnych sukniach i kłębowiskiem szaleństwa w głowie, zwierzęta liżą rany, czarne ptaki próbują naprawić mój różaniec.

Rozścielamy białe obrusy, Księżyc zapraszamy do uczty.
Na wzgórzu z kości i pereł.

I chroń mnie przede mną samą.

Olga Boznańska, Kraków (1913)